Powrót do przyszłości

Wywiad do magazynu Forbes, Consumer Electronics Show to największe targi elektroniczne na świecie. Każdego roku, w Las Vegas, na powierzchni bliskiej 37 piłkarskim stadionom, producenci prezentują to, co mają najlepszego.

Norbert Biedrzycki - wywiad Forbes

Wywiad do magazynu Forbes

Filmowe wizje sprzed lat stają się rzeczywistością

Consumer Electronics Show to największe targi elektroniczne na świecie. Każdego roku właśnie tu, w Las Vegas, na powierzchni bliskiej 37 piłkarskim stadionom, producenci (w tym roku było ich ponad trzy tysiące) prezentują to, co mają najlepszego. Podczas CES można nie tylko zobaczyć najnowsze produkty, ale – co znacznie ciekawsze dla ludzi biznesu – przyjrzeć się rynkowym trendom i wypatrzeć najbardziej perspektywiczne technologie, które niekiedy w piorunującym tempie zaczynają kształtować rzeczywistość.

Innymi słowy, chociaż CES to mekka dla wszystkich, którzy niecierpliwie czekają, by dowiedzieć się, na co będą mogli wydać swoje ciężko zarobione pieniądze, wcale nie oni odnoszą z targów największe korzyści. To szczęście mają biznesmeni, którzy decydują, w co inwestować, by to właśnie na konta ich firm trafiło jak najwięcej ciężko zarobionych pieniędzy klientów.

Świat w ultra wysokiej rozdzielczości

Zapewne najważniejszy wniosek z CES, skwapliwie odnotowany przez wszystkich komentatorów: koniec krótkiej i niezbyt udanej kariery standardu 3D wyznacza jednocześnie nowe otwarcie – miejsce tak mocno promowanego przez kilka lat 3D zajmuje standard Ultra HD (znany lepiej jako 4K).

Na dobrą sprawę należałoby uznać, że wejście 4K (które – biorąc pod uwagę targową oprawę – z powodzeniem można było nazwać wejściem smoka) powinno oznaczać przede wszystkim koniec standardu High Definition (HD). Jednak zgodnie z logiką rynku, 4K i HD będą z pewnością jeszcze długo współistnieć, podczas gdy 3D można dziś z czystym sumieniem wciągnąć na długą listę sromotnych porażek producentów. I bardzo dobrze, bo za 3D wszyscy będziemy tęsknić dokładnie tak samo, jak za bólem głowy, podczas gdy obraz w rozdzielczości 4K naprawdę robi wrażenie.

Bogate portfolio telewizorów wykorzystujących nowy standard zaprezentowali podczas CES 2014 wszyscy najwięksi producenci (Samsung, LG, Sharp, Sony), jednak ponieważ 4K to pokusa nie do odparcia, można było zobaczyć również zastosowania należące do IT w bardziej tradycyjnym pojęciu (m.in. monitory i notebooki z wyświetlaczami 4K Lenovo czy amatorską kamerę pracującą w tym samym standardzie, wyprodukowaną przez Sony). Jak łatwo zgadnąć, wnikliwa obserwacja doprowadziła mnie do mało odkrywczego wniosku, że monitor 4K notebooka to jednak nie to samo, co telewizor 4K o przekątnej przekraczającej sto cali, który można całkiem dosłownie traktować jako kino domowe.

Standard 4K zdecydowanie zdominował targowe prezentacje, co jednoznacznie świadczy, że producenci mają wobec niego poważne zamiary. Jednak klienci będą musieli trochę poczekać. Na co komu telewizor 4K, na którym nie ma jeszcze czego oglądać? (Mglista reminiscencja z Tortilla Flat Steinbecka podpowiada mi, że oprócz odkurzacza dobrze byłoby mieć również prąd, bo inaczej bardzo pożyteczne urządzenie będzie mogło służyć wyłączenie do robienia piorunującego wrażenia na sąsiadach. Oczywiście pod warunkiem, że oni też nie mają prądu a tym bardziej odkurzaczy).

W ten sposób dochodzimy do ważnego pytania: co i kiedy będzie można obejrzeć w standardzie 4K? Udostępnienie podczas Mistrzostw Świata 2014 w piłce nożnej sygnału w tym standardzie zapewne nie skłoni zbyt wielu klientów do zakupu nowego ekranu, bo pomijając kosmiczne ceny, wcale nie jest pewne, czy którykolwiek kanał telewizyjny zamierza prowadzić transmisje 4K.

Jednak wątpliwości nie powinny nam przesłaniać faktu, że standard 4K jest najprawdopodobniej skazany na sukces, dokładnie tak samo jak niegdyś HD, który potrzebował przecież całkiem sporo czasu, by zadomowić się na rynku.

Dziś, kiedy HD to po prostu oczywistość, mało kto pamięta, że w Polsce pierwsza (jeszcze eksperymentalna) telewizyjna transmisja w standardzie HD miała miejsce w zamierzchłej przeszłości (2006 r.) a zdominowanie rynku zajęło telewizorom HD całe cztery lata.

Nawiasem mówiąc, była to transmisja z Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Interesujący zbieg okoliczności, prawda?

Wszystko, co można połączyć

Trudno powiedzieć, że Internet of Things (internet rzeczy) stanowi w większym stopniu kreację czy antycypację potrzeb rynku. Pewne jest za to, że pomysł sam się narzuca, a lawinowy wzrost sprzedaży smartfonów i tabletów stworzył bardzo korzystny klimat dla jego realizacji. Jak łatwo zgadnąć, nie miałbym najmniejszych pretensji, gdyby wreszcie się udało, bo chociaż rynek przypomina tort o naprawdę gigantycznych rozmiarach, dotychczas podobne inicjatywy nie miały za wiele szczęścia.

Spróbujmy sobie wyobrazić aplikację, która umożliwia nam sterowanie sprzętem AGD za pomocą na przykład smartfona. Pójdźmy krok dalej i zaimplementujmy to samo rozwiązanie do domowych instalacji, a następnie zaprogramujmy ich pracę w taki sposób, by zoptymalizować koszty. Wreszcie, załóżmy urządzenie przypominające zegarek, dzięki któremu zainstalowane w domu czujniki będą mogły nas lokalizować i odpowiednio sterować na przykład oświetleniem i ogrzewaniem. Na koniec możemy nazwać całe to środowisko Smart Home (czyli tak samo, jak nazwał je Samsung).

Kusząca perspektywa, nie da się zaprzeczyć. A do tego nie całkiem nowa, bo jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że określenia inteligentny budynek czy cyfrowy dom gdzieś już obiły mi się o uszy. Smart Home zmierza w tym właśnie kierunku i chociaż wizja jakiegoś kompletnego rozwiązania nadal wymaga potężnej wyobraźni, to prezentację w Las Vegas można nazwać całkiem udanym początkiem.

Czy inicjatywa Internet of Things zyska akceptację rynku? Osobiście życzę jej jak najlepiej, jednak zanim będzie można powiedzieć coś pewnego (a przynajmniej prawdopodobnego), rynek musi zapełnić się produktami kompatybilnymi z konkretną aplikacją i standardem komunikacji i nie jest wcale powiedziane, że ostatecznie musi być to aplikacja i standard opracowany przez producenta, który obecnie wydaje się najbardziej zaangażowany w internet rzeczy.

Gdyby biznes był łatwy, menedżerowie nie siedzieliby całymi dniami przy biurku, tylko wylegiwali się na plaży. Ponieważ zdecydowanie częściej można znaleźć mnie w warszawskim biurze niż na którejkolwiek z plaż, mam prawo wyrazić całkowitą pewność, że jeśli tylko Internet of Things rzeczywiście okaże się perspektywiczny, wspomniany producent niespodziewanie stanie się jednym z wielu, bardzo wielu zainteresowanych udziałami w rynku. A jeśli dorzucimy do tego oczywistą w tym przypadku konieczność nawiązania aliansów z producentami sprzętu AGD (i nie tylko), będziemy musieli zmierzyć się z całkiem zabawną wizją, w której wybór młynka do kawy czy czajnika będzie uwarunkowany kompatybilnością z oprogramowaniem tego czy innego producenta tabletów.

Spróbujcie to sobie tylko wyobrazić. Świetny temat do kabaretu.

Wracając na ziemię: prawda jest taka, że jeśli chodzi o Internet of Things za wcześnie jeszcze na wymyślanie scenariuszy. Mocny debiut na CES 2014 dostarcza tylko motywacji, by uważnie obserwować rozwój wydarzeń, bo przeoczenie właściwego momentu może okazać się bardzo kosztowne. Oczywiście, jeśli taki moment w ogóle nadejdzie.

Smartfony i tablety bez konkurencji

Czytając niezbyt optymistyczne (bo uwzględniające delikatny spadek sprzedaży) przewidywania Consumer Electronics Association (CEA, organizator targów Consumer Electronics Show) na 2014 r., można byłoby odnieść wrażenie, że smartfony i tablety stały się mniej atrakcyjne dla rynku.

Nic podobnego. Smartfony i tablety są po prostu coraz tańsze (według prognoz średnia cena smartfona w 2014 r. może spaść nawet o ponad 30 proc.), co oczywiście skutkuje spadkiem wartościowym, ale niewiele mówi o apetytach klientów (poza tym, że ilościowy wzrost sprzedaży nie rekompensuje spadku cen).

Jeśli uznać prezentacje producentów na CES za wiarygodną wskazówkę, smartfony i tablety mają się wprost doskonale i w tym roku z całą pewnością nadal będą stanowić najbardziej atrakcyjny element oferty, adresowanej do indywidualnych klientów.

Rzecz oczywista ale naprawdę warta podkreślenia: dotykowe urządzenia mobilne nie doczekały się jeszcze żadnej konkurencji, a ich detronizacja wymagałaby podobnej rewolucji, jakiej same stały się przyczyną, eliminując z rynku – i to w błyskawicznym tempie – nie tylko netbooki (o których mało kto dziś zapewne pamięta), ale i przytłaczającą większość innych komputerów przenośnych.

Optymizm jest więc całkiem uzasadniony, co wcale nie oznacza, że trzeba popadać w przesadę i utwierdzać w przekonaniu, że w najbliższym czasie nie ma najmniejszych szans na technologiczny przełom i zmianę warty. Nie dajmy się zwieść pozorom. Produkty, o których usłyszymy dopiero za kilka a może kilkanaście lat, czekają już na półkach w laboratoriach producentów. Następcy smartfonów i tabletów pojawią się na rynku nie wtedy, kiedy nastąpi przełom technologiczny (bo z pewnością niejeden taki już w ciszy laboratoriów nastąpił), ale w momencie gdy rozwijanie obecnych już na rynku produktów przestanie przynosić oczekiwane rezultaty. Fakt, że dotykowe urządzenia mobilne są właśnie u szczytu rynkowej kariery, nie znaczy wcale, że producenci nie zdążyli już pomyśleć o jej końcu. I tym, co nastąpi później, a co z całą pewnością nas wszystkich zaskoczy. O wiele bardziej i w zupełnie innym znaczeniu niż zintegrowana ze smartfonem elektryczna szczoteczka do zębów.

Powrót do przyszłości

Wizje przedstawione na tegorocznych targach CES można byłoby całkiem zgrabnie podsumować, odwołując się do zorganizowanego w Las Vegas występu Christophera Lloyda, który uświetnił prezentację jednego z najznakomitszych producentów gitar. Oczywiście powodem, dla którego aktor znalazł się na scenie z gitarą Gibsona w dłoniach, nie był jego talent muzyczny, ale – dziś już dość wiekowa – filmowa trylogia Roberta Zemeckisa, Back to The Future („Powrót do przyszłości”). Gitara nie była przypadkowa – model ES-345, ten sam, za pomocą którego główny bohater filmu, Marty McFly, próbował przekonać publiczność do piosenki Johnny B. Goode podczas szkolnej zabawy w 1955 r.

Kto pamięta podróże w czasie, które dzięki skonstruowanemu przez doktora Emmeta Browna (właśnie w tej roli wystąpił Christopher Lloyd) odbył Marty (Michale Fox), łatwo dostrzeże analogie między drugą częścią Back to The Future a niektórymi pomysłami producentów. Przecież nazwa wearable devices natychmiast kojarzy się z inteligentną odzieżą, której szczęśliwym posiadaczem stał się główny bohater w (filmowym) 2015 r. Inteligentny dom? – Marty McFly (w swoim dorosłym wydaniu) mieszkał w takim i chociaż pojawiające się w filmie rozwiązania mogą wydawać się dziś dość zabawne (pierwsza część „Powrotu do przyszłości” weszła na ekrany kin w 1985 r., a więc niemal 30 lat temu, druga w 1989 r.), to jednak trudno mieć wątpliwości, że chodzi o ideę podobną do w Internet of Things.

Futurystyczne wizje mają to do siebie, że niekiedy się sprawdzają. I chociaż z pewnością nasza rzeczywistość jeszcze długo nie będzie przypominać tej wykreowanej przez Zemeckisa w drugiej części trylogii, podczas targów w Las Vegas można było momentami odnieść wrażenie, że stanie się to już niebawem. Powiedzmy, pod koniec roku.

 

Źródło: http://www.forbes.pl/ces-2014-wizje-z-las-vegas,artykuly,169211,1,1.html

Skomentuj